Miałam zrobić psu kroplówkę, więc Skorupiak zabrał chłopaków na spacer. Wlałam w psa co trzeba, zadzwoniłam, że już. Oni jeszcze połażą. OK, nie ma sprawy. Chciałam jeszcze zadzwonić do rodziców - coś tam miałam im zawieźć, ale było zajęte, a że przy okazji wyszła kwestia ewentualnego nocowania Piotra, więc dzwonię z powrotem do Skorupiaka - powiedzieć, że nici z nocowania, nie dodzwoniłam się. I tu sie zaczęło. To znaczy, dla mnie się zaczęło, u nich wcześniej. Jak zadzwoniłam, to Skorupiak tylko krzyknął, żebym przyszła natychmiast w podane miejsce, on ma tam nieprzytomną dziewczynę, trzeba zabrać chłopaków. Jak się łatwo domyślić, wyrwałam z kopyta, kaszląc jak gruźlik po drodze. Dobiegłam gdzie trzeba - faktycznie, na trawniku w bocznej ustalonej leży ktoś, obok Skorupiak, ktoś tam dzwoni poganiając pogotowie, które chyba dopiero opony pompowało... Zabrałam chłopaków, bo to nie są sceny dla nich, przy czym Piotrek zachował się bardzo przytomnie - ustawił Grzechota plecami d