Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2011

hipoteza

kolacja. Młody zadumał sie nad masłem i mówi: - mam hipotezę o Czorcie. Zatkało nas - tradycyjnie, i z trudem któreś z nas wydusiło z siebie pytanie: - Co masz, synku? - Hipotezę. O Czorcie. - A czy ty wiesz przypadkiem, co to znaczy "hipoteza"? - Wiem. To taki pomysł do sprawdzenia. W tym momencie ponownie zabębniliśmy zębami o stół. Zwłaszcza, zę definicja jest piękna,  ja sie już właśnie zastanawiałam, jak mu to przystępnie wytłumaczyć, ale na to nie wpadłam.  - A skąd znasz to słowo? - Z "Dinopociągu" (to taki film na Minimini). No dobra. Nie mam wiecej pytań. Te filmy dla pięciolatków sa takie pełne mądrości, a on do kompletu oglada sobie jeszcze z upodobaniem Discovery Science. Znowu będe najgłupsza w domu.... No, chyba zę uwzglednię w rachunku jeszcze psoty, to mam zaszczytne drugie miejsce. Od końca. Z wrażenia zapomnieliśmy zapytać, co to za hipoteza....

pasztet

Moi rodzice jakiś czas temu dostali od z najomych sutentyczny francuski pasztet. Jakiś bardzo ę ą, z bajerami, Armaniakiem i w ogóle super. Wstawili do lodówki i zapomnieli.  Po jakimś czasie pasztet wychynąl na powierzchnię. Mama otworzyła słoiczek. Powąchała. Skrzywiła się.  Powąchał i tata. Też mu sie nie spodobało. Wytworny francuski pasztet zjadł pies.   A mnie sie przypomniała inna historia z mojego dzieciństwa.   To był początek lat osiemdziesiątych. Mieliśmy wtedy kundla - Brombę. Na półkach sklepowych głównie pustki i ocet. Pewnego dnia, gdy była u nas moja babcia . Mama siegnęła do lodówki i wyciągnęła śliczny, świeżutki, różowy plasterek szynki - i dała psu. Babcię zatchnęło. A wszystko było takie proste.... naprzeciwko nas mieszkała sąsiadka, która była stewardessą i latała na liniach transkontynentalnych. Karmili tam lepiej niż w PRLu, żeby wsi na cały świat nie robić  i nie kompromitować najlepszego z ustrojów. I owa sąsiadka czasem przynosiła jakieś kawałki

kto siedzi w lodówce?

wróciłam zmęczona  z basenu z młodym.  Pyton zostal szybciutko zapakowany spać, poczytałam, wyprzytulałam. Wreszcie zasnął, a  ja usiadłam sprawdzić pocztę. I opadło mi wszystko. W okienku podglądu zobaczyłam gębę, której nie lubię.  Tak, tak, kampania wyborcza wepchnęła sie i do mojej skrzynki pocztowej. Nachalne obiecywanie mi, że zasługuję na więcej i obiecanki-cacanki dla osobników o maksymalnie czterech szarych komórkach nie robią na mnie wrażenia.  Poglądy swoje mam, głosować będę i zdecydowanie nie życzę sobie zaśmiecania mi skrzynki. Ale aż sie boję otworzyć lodówkę -  a nuż okaże sie, że tam też siedzi mi Kaczyński i tłumaczy, że światło w lodówce (akurat faktycznie tyle mi zostało, musze zrobić zakupy) to wina Tuska?

wojna podjazdowa

Coś strasznie skrzeczy w okolicach balkonu. To znaczy, nie coś, a konkretnie sroka.  Zapewne ma jakiś dobry powód - i zapewne tym powodem jest mój cichy, spokojny, nikomu nie wadzący koteczek. Wyjrzałam przez balkon - srokę, owszem, widać (i słychać). Kota nie.  Zobaczyła mnie  i poderwała sie do lotu. Niedaleko odleciała na pobliskie drzewko na którym czai sie jej koleżanka - albo kolega, nie zaglądałam pod ogon.  Rozejrzałam sie dokładniej.  Jest!!!  Poprzez liście winorośli dostrzegłam Czorta - leży rozwalony na trawniku i wygrzewa sie w słońcu.  A sroki sie denerwują. Czyli to, co Kot kocha najbardziej.

kasztany

Obraz
Kocham zbierać kasztany. Zostało mi z dzieciństwa. Nie lubię potem nic z nimi robić. Też mi zostało z dzieciństwa. Samo zbieranie mnie satysfakcjonuje, potem mam problem. Poszliśmy dziś rano we trójkę na kasztany. Piotrek przygotował torby - po jednej reklamówce dla każdego - i do roboty.  Nie wiem, kiedy to minęło, ale łaziliśmy chyba z półtorej godziny.  Łup był solidny. Jak zwazyłam w domu to wyszło, że mamy identyczne wyniki, różnice wagowe były może o jednego kasztana. Każdy z nas przytaszczył - uwaga! - dwa kilo kasztanów. W sumie sześć. Skonfiskowano mi kosz na śmieci spod biurka - taki zwykły, na papiery, żeby je gdzieś wrzucić.  Piotrek planuje taśmową produkcje ludzików.  Pies bedzie gryzł. A dla mnie zostaje zamiatanie....                        

ławeczka!

poproszę ławeczkę przy płocie przedszkola! Piotrek jeździ do przedszkola rowerem. Bynajmniej nie dlatego, ze daleko i sie zmęczy po drodze - wolnym krokiem idzie sie dwie minuty.  Za to droga powrotna zajmuje nam zwykle przynajmniej godzinę. Wzdłuż płotu przedszkola jest ładny kawałek asfaltu - prosty, z motylami na obu końcach, wiec żaden samochod tam nie wjedzie - i Piotrek z dwoma kolegami zasuwa tam i z powrotem. A dorośli kwitną na krawężniku. Niestety wszystkie okoliczne ławeczki są wbetonowane na amen w podłoże, inaczej już dawno byśmy sobie przestawili.  Zaczynam czasem marzyć o końcu dobrej pogody - nie musiałabym wtedy stać w miejscu jak kołek i czekać, a mu sie znudzi. Bo tego stanu jeszcze nie osiągnęłam, jak dotąd zawsze pierwsi wymiękali rodzice - i zabierali któregoś dziecia do domu.  Królestwo za ławkę!

wózek

piątkowe zakupy w hipermarkecie. Jeździmy zwykle z mamą - jedna jazda, jeden samochód, a weselej, można pogadać. Znalazłyśmy juz większość rzeczy z obu list (co wcale nie znaczy, ze wózek był bardzo jakoś wyładowany, ale troche tego bylo. Popędzilam po szczypiorek, czy inna zieleninę, mama poszła coś tam zważyć. Wracam - i słyszę pytanie: - Brałaś nasz wózek? nie, nie brałam, zostawilam zacumowany w kąciku, żeby nie przeszkadzał - w końcu po co mam tym grzmotem jeździć po całym dziale warzywnym, skoro nie muszę. - To znaczy, ze ktoś go wziął przez pomyłkę.  mama została rozglądać sie po okolicy - może zauważy zgubę u kogoś, a ja poszłam do działu obsługi klienta z prosbą, żeby ogłosili - nie raz słyszałam komunikaty tego typu. W końcu dla tego, co sie pomylił to też problem, ma jakieś cudze rzeczy, nie ma swoich. I dotąd wydawało mi sie , ze nie powinno byc z tym najmniejszego kłopotu, w końcu nie oskarżałam nikogo o kradzież - zwykła pomyłka i tyle.  Okazało sie, że słowo"

włam telepizzy

Wróciłyśmy z mamą  z zakupów. Zaparkowałam pod klatką, nie wygrałam kręgosłupa na loterii, żeby taszczyć te siatki z parkingu naokoło budynku. jeszcze chwile sobie gadałyśmy - jak zwykle. Do drzwi sąsiedniej klatki schodowej podeszło czterech młodzieńców - tak około 16-18 lat, ostrzyżonych na jeża. Roznosili ulotki, mieli w dłoniach całe pliki. Nagle zobaczyłam u jednego z nich długie srebrne ostrze. Pomajstrował chwile przy zamku i bez użycia domofonu wszedł do budynku. Zjeżyłyśmy sie obie, wiec jak panowie przeszli do klatki rodziców (właściwie to jeden z nich, rozdzielili sie, pewnie żeby szybciej obskoczyć rejon i mieć z głowy) to podeszłyśmy do gmerającego w zamku chłopaka i zimno zapytałyśmy, czy mu sie coś nie pomyliło. Na odgłos naszych roków schował szybko śrubokręt do rękawa, wystukał na domofonie jakiś numer mieszkania i udając Greka wszedł wrzucić ulotki do skrzynek. Ale na moją jadowitą uwagę odnośnie śrubokręta tylko sie speszył - zorientował sie, ze dokladnie widziałam

Przetrwałam

Zawiadamiam z radością, ze poszliśmy na warsztaty  wrócilismy  w całości, bez strat na mieniu, siniaków i innych takich. Co prawda zdaje sie, ze interesujące to było dla mnie nieco bardziej niż dla nich - panowie po wyjściu stwierdzili, ze fajne było rysowanie i zabawa plasteliną, ale jak pan dr zapraszał chętnych do eksperymentów, to sie Piotrek rwał jako pierwszy systematycznie. I w związku z tymi eksperymentami mam kolejną zagwozdkę. Otóż, jak powszechnie wiadomo wszem i wobec (a przynajmniej powinno być wiadomo, jak ktoś niedoinformowany, to niech sie wstydzi), moje dziecko inteligentne jest wielce. Powalająco wręcz. I obunóż też. Eksperymenty profesora w zasadzie oblało. To na, czy, nie oblało, tylko wykazało sie stopniem rozwoju myslenia adekwatnym do wieku. Chodzilo o sławne Piagetowskie ćwiczenia z przelewaniem soczku z dwóch jednakowych szklanek - do wyższej i węższej, zmianę kształtu kulki plasteliny, postrzeganie długości patyczka w zależności od ułożenia i inne takie.

wielkie wyjście 123

Ryzyk-fizyk. Zabieram dziś Piotrka - jak było dawno ustalone, i jego kolegę z przedszkola na warsztat dla dzieci w ramach Festiwalu Nauki.  Zapewne sama, bo Skorupiak jakoś dogorywający dziś jest, a rodzice Bartka nie zdążą wyjść z pracy na czas. Komunikacją miejską - po pierwsze, nie mam dwóch fotelików w odpowiednim rozmiarze (chociaż Bartek mniejszy, może by sie jeszcze zmieścił do poprzedniego), a poza tym nie mam ochoty sie tłuc i użerać z parkowaniem. A do tego dziś dzień bez samochodu, czyli mam z głowy kwestię kupowania biletu dla siebie.  Zobaczymy, co będzie, jak chłopaki się spotkały w Łazienkach w niedzielę, to dostawali amoku, jakby mieli turbodoładowanie i motorki w tyłkach. Może uda mi sie ich ni e pogubić..... Trzymajcie kciuki. Zapowiada sie bardzo fajnie.

basen

Zapisałam Pytona na basen. Ostatnio stwierdziłam z przerażeniem, ze trochę juz mu sie zaczynają plecy krzywić, a nawet nie zasiadł w szkolnych ławach, które, jak wiadomo, są wybitnie niezdrowe (jak cała szkoła). W związku z tym, w ramach profilaktyki, zadecydowaliśmy, że będzie pływać.  Nie był to duży problem, bo na basenie już bywał, i był zachwycony. Kłopotem było raczej to, ze ja dotąd po każdej (całe dwie, i to dawno) wizycie na tym basenie miał następnego dnia 40 stopni - i po 24 godzinach przechodzilo bez śladu. Stwierdziłam, ze ryzykuję, najwyżej usmaży i sie jedno wejście - wykupiłam do końca września, a potem nie przedłużę.  Ponieważ na ajęcia chodzimy oboje - to jest nauka razem z rodzicami, pogadałam trochę (Skorupiak zapewne stwierdzi, ze trułam jak cykuta) i namówiłam go, zeby poszedł z nami. Efekt wycieczki jest taki: - młody szczęśliwy, aczkolwiek myślałam, ze go zamorduję. W harmonogramie była informacja, że zajęcia sa w małej niecce, z cieplejsza wodą, toteż tam

plecy

połamana jestem.  Nie dość, ze latałam w nocy , to jeszcze zaszczepiłam sie dziś na grypę.  I nie wiem, co spowodowało tak naprawdę, zę jestem dziś taka niemrawa - latanie, szczepionka, leń ogólny, czy spadek ciśnienia na dworze. Czy wszystko na raz.  Faktem jest, że mięśnie bolą mnie odkąd wstałam - czyli to nie szczepionka. Że moczenie sie w gorącej wodzie nic nie pomogło. Że szczepionkę znoszę zawsze znakomicie. I ze różnica w ilości infekcji grypowych i grypopodobnych jest ogromna w stosunku do czasów (dawnych), kiedy sie nie szczepiłam. Nic, jak Skorupiak wróci, to sie do niego ślicznie uśmiechnę i poproszę o dłuuuuugi masaż pleców.....

skrzydła

Przez pół nocy śniło mi się, że latałam. Teraz bolą mnie mięśnie skrzydeł w miejscach, których chyba jednak nie mam. Czy ktos mi to wytłumaczy?

zegarek

Piotrek ma ostatnio limit czasowy na wieczorne czynności - o 20.00 ma byc w łóżku, po czytaniu, przytulaniu i wszystkim. Dzisiaj po kolacji już w łazience myje zęby - zajrzałam i przypominam mu, zę ma tylko 25 minut na wszystko. - mamo, to niesprawiedliwe! - co jest niesprawiedliwe? - zddziwiłam sie nieco, do tej pory nie kwestionował tej granicy. - to wszystko przez ten taty telefon - narzekał dalej (oboje zamiast zegarka używamy komórek, które i tak mamy, a tam jeszcze można ustawić minutnik, alarm i inne takie) - A co ma taty telefon do kładzenia sie spać? - matkę zatkało na miejscu. - Bo on za szybko liczy czas! - rozżalił sie potomek. Nie ma jak najlepsze radzieckie zegarki atomowe - najszybsze na świecie.

najwyższy czas....

Młody dostał chwilowe pozwolenie na oglądanie telewizji - głównie dlatego, ze Skorupiak stoi przy desce i prasuje, a do tego włączył sobie kreskówki - tak, żeby sie lepiej prasowało. Właśnie zaczyna sie Kaczor Duffy.  - Mężu, nie wydaje mi sie, zeby to był najwłaściwszy film dla dziecia. - Ale ja uwielbiam Kaczora Duffiego - włączył sie dzieć. - A skąd ty go znasz co, kochanie? - zainteresowaliśmy się zgodnym chórem. - No, włąściwie to nie znam - wycofał sie potomek.  - To w takim razie czemu twiedzisz, że go uwielbiasz, skoro nie znasz? - dociekałam. - Nie znam, ale w takim razie chyba czas najwyższy go poznać - odpaliło nasze dziecko i spowodowało, zę tatuś spłynął po ścianie....

jak zmęczyć dziecko?

Pytanie tytulowe jest jak najbardziej serio. No bo ja juz nie mam pomysłów, co nie wykombinuję i poklepię sie po czaszce, pełna zadowolenia, że pod wieczór potomek padnie jak pies Pluto - to za każdym razem jestem rozczarowana.... Takie typki maja jakiś dziwny napęd, baterie słoneczne w tyłku ani chybi. Bo nie potrafie sobie inaczej wytłumaczyć faktu, że Piotrek biegał dziś praktycznie bez przerwy przez TRZY I PÓŁ GODZINY w towarzystwie kolegi z grupy (tego, który kazał mi sie umówić z jego tatą - pilnował bardzo, żebym dostała karteczkę z numerem, a w piątek jeszcze upomniał mnie, zę sienie skontaktowałam).  Skontaktowałam sie z mamą młodzieńca - zawszeć to jednak bezpieczniej, jakby Skorupiak nagle zaczął mnie podejrzewać o jakąś schadzkę. Nie miewa takich tendencji, ale tendencje sie zmieniają, więc po prostu na tę schadzkę poszedł z nami. i nie jestem pewna, czy nie żałował pod koniec, jak trójka małolatów (Piotrek, kumpel i siostra kumpla) urządzili regularną bitwe na poduszki

stłukłam męża :)

Młody został zagnany spać, w domu cisza, spokój... Skorupiak przypomniał rozrywke dawno zaniechaną z różnych względów (przede wszystkim dlatego, że najlepiej się ją uskutecznia w cztery osoby). Czyli kanastę. Najpierw był problem z przypomnieniem sobie punktacji, a jak już pracowicie spisałam na karteluszku, to Skorupiak popatrzył krytycznie i zapytał: - Czy ty przypadkiem nie pomyliłaś kanasty z kierkami? Fakt faktem, nie wiem po co, ale rozpisałam starannie cennik kierkowy.  Potem przetasowałam karty i się zaczęła zabawa. Pierwsze dwie rozgrywki miałam kiepskie, najpierw na minusie, a potem jakiś nędzny plusik. A Małżonek kosił równo.  A potem poszło zgodnie ze starym kawałem: "Moożeee jeeesteeem pooowooolnyy, aleee jaak sięęę rozpęęędzę..." Kolejne rozgrywki robiły się coraz weselsze (przynajmniej z mojego punktu wdzenia). A jak Małżonek Szanowny na własne życzenie został z czterema czarnymi trójkami w łapce, to już było pięknie :) Lanie dostał eleganckie. Trzeba

ciąg Fibonacciego

Obraz
u blueish podpatrzyłam linkę do kapitalnego  filmiku o ciągu Fibonacciego:    Dla niewtajemniczonych to taki ciąg, w którym każda liczba jest sumą dwóch poprzednich.  Ładne, a przy okazji - pretekst do pogadania o tym z Piotrkiem. Tylko nie wiem, co będzie, jak młody w pierwszej klasie wyjedzie z Fibonnacim - mogą nas oskarżyć o spowodowanie zawału u matematyczki.... Blueish, dzięki za chwilę dobrej zabawy - bardzo mi tego potrzeba.....     PS. parę dni później noemi.i zwrócila mi uwagę na błąd - w definicji ciągu udało mi sie zgubić krótkie, lecz jakże istotne słówko "dwóch". Poprawiłam, żeby nie robić wody z mózgu, jesli kroś kiedyś przypadkiem bzdurę przeczyta i bardzo mi wstyd.  Dziękuję, noemi.i.

rozczarowanie...

Dziś rano dostałam znienacka karteczkę z numerem telefonu pewnego pana. Nazwisko nic mi nie mówiło. Zatkało mnie cokolwiek, nie grzeszę aż taką urodą, żeby obcy faceci podrzucali mi karteczki z telefonami.  Nie zmienia to faktu, że (przynajmniej na chwilę) zrobilo mi sie miło.  Po czym sie okazało, ze to telefon do taty kolegi Piotrka z przedszkola, z którym młody chciał sie móc umawiać na spotkania na podwórku po przedszkolu czy w czasie weekendów. I jakby Pytona odprowadził dziś Skorupiak, to on by ten numer dostał. O straszliwe, tragikomiczne rozczarowanie.....

Polowanie

wieczorem, tuż przed wędrówką w stronę łzienki i łóżka któreś z nas spojrzało na sufit. I krwiożercze instynkta zagrały pełną gębą. Każde z nas zlapało broń - Skorupiak ścierkę kuchenną, ja - duży ręcznik ( w końcu niższa jestem, to i łapki mam krótsze).  i zaczęliśmy polowanie. Zwierzyną łowną były komary przysypiające sobie wygodnie na suficie.  Szybko przestały przysypiać i wykazały sie niezłym zmysłem obserwacji - widok granatowego ręcznika zmierzającego w ich kierunku powodował natychmiastową zmianę lokalizacji. Wytłukliśmy chyba kilkadziesiąt sztuk. (niestety nie we wszystkich oknach mamy moskitiery... Ale w tych strategicznych, czyli w sypialniach tak).  Zadowolona z udanego polowania poszłam odnieść ręcznik do łazienki, a tam... drżąca kupka nieszczęścia. Agra panicznie boi sie strzałów. Każdy sylwester to dla niej koszmar, spędza go naćpana prochami w łazience. Burze też tam spędza, a jeśli akurat grzmi w nocy, to nas budzi jej przerażone piszczenie.   A tu takie hałas

spotkanie w Warszawie

Obraz
zgodnie z zapowiedzią Groszki dojechały do warszawy. Miło z ich strony, bo przywiozły ze soba ładną pogodę. Dziękuję bardzo!!!! Poszliśmy dobie do Łazienek. Prawie w komplecie wakacyjnym (skorupiaka głowa bolała, wiec został w domu).  Młodzież szalała, Piotrek robił za psa pasterskiego i zaganiał, Filippo-Outsider co chwila zwiewał zwiedzać kolejne rejony. Groszek Wygodnicki znalazł sobie miejscówkę na ojcowskim karku i podziwiał panoramę z wysokości dwóch metrów.  Dalej było tak, jak zawsze w parku łazienkowskim. Karmienie kaczek, wiewiórek, nieprzytomnie tłustych karpi. I piżmoszczurów, cztery sobie biegały po brzegu stawu i wcinały smakowicie chleb. I sikorki Piotrkowi lądowały na ręku - wybieraly orzeszka i odlatywały czym prędzej. Za to pawie jakby znikły, mało ich było i chyba ani razu nie słyszałam ich uroczego głosu. Za każdym razem zadziwa mnie, jak tak piękne ptaszysko może się drzeć jak przekupa. Choć w sumie nie wiem, czemu sie tak dziwię, nasze godło też nie ma zbyt po

po latach....

Obraz
Nasz kot od początku był kotem bojowym. Rozstawiał po kątach psy, wkurzał sroki, rządził wszystkim.  Z drogi nie ustąpił, nie raz widywałam, jak wilczur na smyczy ciągnął właściciela szerokim łukiem pod płotem szkoły tylko dlatego, że na środku chodnika siedział sobie nasz koteczek i patrzył. Nawet nie wstał, szkoda fatygi na jakiegoś wilczura. Ten wielki kocur pokochał Piotrka od pierwszego wejrzenia.  Pozwalał mu na wszystko, czasem tylko, jak Piotrek już bardzo przegiął, pacając łapą - zawsze ze schowanymi pazurami.  Piotrek błyskawicznie nauczył sie delikatności w kontaktach ze zwierzętami. Nie ciągnął za ogony, wąsy, uszy.  Komiczne było, jak przed wyjściem do żłobka zawsze musiał koniecznie pożegnać sie z kotem i dać mu całuska. czasem zdążył  cmoknąć koci pyszczek. A czasem kot się juz odwrócil ogonem.... Małemu nie sprawiało to specjalnej różnicy.  Wiem, że to wszystko było koszmarnie niehigieniczne, mamuśki latające z domestosem trzy razy dziennie by mnie wyklęły i zażą

usamodzielnianie dziecka

Początek roku szkolnego wiąże sie zawsze z zalewem reklam wszelkiego zajęć dodatkowych  - nie wspominając już o wyciąganiu forsy na to wszystko oczywiście.  Piotrkowe przedszkole mieści sie, jak chyba większość na Ursynowie, w jednym kompleksie razem ze szkołą podstawową. I przy bramie przez ostatnie dni stale stoją młodzi ludzie z różnymi ulotkami - angielski, tańce, zajęcia plastyczne, sztuki walki... Te ostatnie mnie trochę zainteresowały, chciałabym kiedyś Piotrka na to puścić (nie upieram sie, zeby zaraz już, tylko w ogóle), a to było w szkole przy naszym przedszkolu.  czyli - pod oknem.  Pan bardzo uprzejmie mi wytłumaczył, ze to są zajęcia przeznaczone dla dziec od lat sześciu. Zapytałam, co jest powodem akurat takiej granicy - wzrost? Waga? Bo czasem faktycznie jest tak, zę jak ktoś ma poniżej dajmy na to 1,2 m, to nie sięgnie i tyle. Tak było jak chcielismy młodego wziąć na ścianke wspinaczkową, ale okazało się, ze nia maja uprzęży na ten rozmiar i tyle. Tym razem jednak od

Niespodzianka!!!

Zadzwonila do mnie dziś Mama Groszka .  Już sie zaczynałam zastanawiać, co sie z nią stało, bo jakoś cisza i na blogu i a poczcie i w ogóle w eterze - zapomniała o nas, czy co? A może musi dojść do siebie po wstrząsie, jakim było osobiste poznanie Pietruszkowych? A ty sie okazuje, zę obie z fioną niecnie knuły od jakiegoś czasu - i w efekcie tego knucia Groszki przyjeżdżają na weekend do Warszawy!!! Zdaje się, ze panie planowały niespodziankę - to znaczy fiona miała sie umówić z nami - zabieramy każda swoich chłopów i idziemy gdzieś, a tam - zonk! - Groszkowscy, ale sie chyba dziewczyny nie dogadały, która ma dzwonić.  W każdym razie znowu zobaczymy sie w wakacyjnym składzie i mam nadzieję, ze się tym razem nadrobi zaniedbanie koszmarne, czyli brak wspólnej fotki trzech blogerek.  Byle do soboty. A wieczorem - jesli uda sie gdzieś, komuś podrzucić potomka - na koncert Dominiki Żukowskiej i Andrzeja Koryckiego. Czyli szanty, Okudżawa, ukraińskie ballady - to, co tygrysy kochaja naj

gadane

Piotrek przepytuje mnie na temat przedszkola: - Mama, a zaważyłaś, że ten pokój na początku, do którego sie wchodzi (czyli korytarz zaraz przy wejściu) pomalowano na niebiesko, a wcześniej był biały? - Zauwazyłam, kochanie. - Bardzo stosownie go pomalowano. Zdębiałam. Na czym polega stosowność niebieskiej ściany z namalowanymi rybkami?   Wczoraj wrócilam padnięta do domu i położyłam sie na chwilę, niepedagogicznie pozwalając Piotrkowi pooglądać minimini. - Piotrek, przysunąłbyś sie do mnie? Mógłbyś sie przytulić... - Tak, mamo, już sie przemieszczam w twoją stronę.   Ten to ma gadane....  

Rzym a owady

Rodziciel stwierdzł ponuro: - Zabieram lary i penaty i idę. - Jakie larwy? - Zainteresował sie potomek. Chyba pora na wyjaśnienie różnic między mitologią rzymską a entomologią....

podsumowanie...

Dziś rodzice zabrali małego Pytona na z dawna wyczekiwany piknik firmowy (u mojego taty w pracy jest taki mily zwyczaj, że zamiast "imprezy integracyjnej", na której sie chla i skacze  z łóżka do łóżka robią piknik rodzinny). Odstawiliśmy dziecia, wsadziliśmy rodzicom w samochód, mama jeszcze na odchodnym wypuściła partyjską strzałę: - Tylko nie zmarnuj tego czasu. Ufff..... Ma rację, psiakrew, i to jest najgorsze - mam do napisania jedną rzecz, zaległą od nie wiem jak dawna. I strasznie nie chce mi sie jej pisać. Powiedziała i pojechała. Zadowolona z siebie skomentowała do obu panów - mojego taty i Piotrka: - Wredna jestem. A młody sie odwinął w imieniu matki: - Wiem o tym. Widzę to. Słysząc gromki ryk śmiechu doprecyzował: - Jak jesteś u nas. Nie ma co, podsumował....

Tytuł 124

dwa pogrzeby w ciągu 8 dni to o dwa za dużo. Dlaczego?

trudno...

Trudno jest czekać na czyjąś śmierć. Zwłaszcza patrząc, jak ktoś cierpi. Modlisz się wtedy, żeby już, żeby się skończyło, żeby cierpienie dobiegło kresu.  Wiadomo, że to kwestia dni, jak nie dziś, to jutro. Wiadomo, że boli. Bardzo boli. A jak już się wszystko skończy i tak zapytasz - dlaczego tak szybko?   Wieczny odpoczynek....   Teraz Borsuki biegają już razem....