Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2012

wakacje...

Pełny relaks. Cisza, spokój, błogie nieróbstwo, harmonia z naturą, podglądanie ptaków, góry - pełnia szczęścia. to tak w teorii. Do tych wszystkich uroczych elementów dodać należy: piekielnie inteligentnego prawie sześciolatka piekielnie inteligentnego i równie upartego pięciolatka inteligentnego i emocjonalnego trzylatka uroczą roczną panienkę, która uważa sen za niepotrzebną stratę czasu. Wszak świat jest taki piękny i można tyle ciekawych rzeczy zrobić, zamiast marnować czas w łóżku!!!! Chwilowo młodzież starsza została spacyfikowana przed laptopem i niepedagogicznie (wszak kto widzia\l, żeby sadzać dzieci przed ekranem w taki piękny dzień) ogląda Auta 2. A ja dzięki temu mam spokój, zwłaszcza,że 2/3 starszyzny bardzo przytomnie poinformowalo dzieci przed wyjazdem, gdzie sie udaje i po co - mianowicie po ukochane deserki Monte.  Dodałam, że jak będą grzeczni, to je dostaną, jesli zaś będa sie naparzać, kłócić czy też zachowywać w sposób wymagający mojej interwencji, to Mon

przesądy ciążowe

Obraz
Gazeta w swej uprzejmości wrzuciła na główną artykuł o przesądach ciążowych. Zaczęłam czytać, otwierałam szeroko błękitne oczęta... i nie wierzyłam w to, co widziałam. Wydaje mi sie nieprawdopodobne, żeby w XXI wieku ludzie mogli wierzyć w takie brednie, ale jednak. Nie ma to tamto, przesądy trzymają sie mocno.  Jak uwierzyłam i wgryzam się w artykuł, to zaczęłam sie śmiać.  Śmiałam sie, śmiałam, i nie mogłam przestać, Skorupiak już sie zaczął niepokoić, ze mi zaszkodzi i usiłował mnie spacyfikować. Nic z tego, śmiałam sie coraz bardziej, aż mi łzy leciały. No ale jak tu sie nie cieszyć, jak sie czyta takie brednie?  Wiązanie czerwonej kokardki na łapce "od uroku" to małe miki. Ucieszyłam sie niezmiernie, jak przeczytałam o odczynianiu czarów przy pomocy zasikanej pieluchy oraz niepranych kalesonów ojca dziecka. A dalej to już poległam całkowicie. Ale nie daruję sobie, zrobię spis najlepszych bredni. Bede miała jak znalazł, gdy mnie trafi jakiś dół czy inna chandra.

życzliwość? A po co?

jechałam dziś do pewnej firmy.  Firma rzeczona dysponuje kilkoma miejscami dla klientów na parkingu, przy czym regułą jest, że należy wysiąść i zadzwonić do ochrony, bo panowie są zbyt zajęci, by patrzeć w monitory.  Czasem również dzwonek nie skutkuje. Tak jak dzisiaj. Gdy podjeżdżałam, z drugiej strony szlabanu na wyjazd czekała pewna Pani. Młoda, elegancka blondynka. Zirytiowana zdążyła już wysiąść z samochodu, dopadła słupka z dzwonkiem i dzwoni.  Ochrona nic.  Pani zatupała ze złości w kółeczko.  ponieważ mam już swoje doświadczenia z tym parkingiem, poprosiłam ją, żeby upomniała sie o podniesienie obu szlabanów, gdy już stanie sie cud i ochrona sie zgłosi. I to przeżyłam lekki szok. W odpowiedzi uszłyszałam: - Ja nie będę dla pani tutaj stać. Toż nie chodziło mi o stanie, stała i tak. Prosiłam jedynie o wypowiedzenie jednego słowa więcej - zamiast "proszę o podniesienie szlabanu" - "proszę o podniesienie OBU szlabanów".  Ale pani widocznie jest prac

widoczek...

Siedziałam sobie dziś u rodziców - wpadłam na chwile po coś tam.  Ostatnio stałym elementem rozrywkowym u nich jest obserwowanie ptaszorów. jeszcze z zimy została w atrapie kominka z przepompowni ptasia stołówka - pięciolitrowy baniak z nasionkami słonecznika. W okresie karmienia pisklęctwa ruch tam jest przeogromny, kolejki sie ustawiają - sikorki, wróble i wszelka inna drobnica. jako dodatkowa atrakcja oprócz darmowej wyżery funkcjonuje basen - kuwetka z wodą, można sie napić, wytaplać, uprać zakurzone piórka - co kto chce. I taki właśnie wyprany szikorczak albo wróbel suszył się dzis na płóciennym daszku huśtawki ogrodowej. Wyglądało to prześmiesznie - rozcapierzony, rozpłaszczony niczym naleśnik, każde piórko osobno. A do tego widać go było od spodu - czyli tylko cień, i jeszcze  dekoracyjny wzorek z liści. Niestety nie udało sie udokumentować - ptaszor się cokolwiek zsuwał z pochyłego daszku i zanim zdążyliśmy pstryknąć fotkę, po prostu zjechał, zamachał skrzydełkami i podfrun

świat jest malutki....

Po raz kolejny dochodzę do tego samego wniosku. Globalna wioska po prostu, prędzej czy później trafi sie na znajomych znajomych, albo zgoła krewnych.  Przy potężnych ilościach moich krewnych jest to zjawisko wręcz nieuniknione - co i rusz okazuje sie, żę ktoś chodził do klasy z kimś tam, albo mieszkał obok kogoś. Takie odkrywanie rodzinnych powiązań jest dla mnie nieustającą frajdą. Mam poczucie, że gdzie sie nie ruszę, tam sie znajdzie ktoś jakoś powiązany, od razu jest temat do rozmowy, wspólna podstawa - a to już prosta droga do blizszej znajomości, może przyjaźni?  Tym razem zaczęło sie od kotów. Zaglądałam sobie na pewnego  bloga   i z przyjemnością czytałam o pomysłach Kierownika i posłusznym Personelu. Personel czasem zaglądał do mnie. Przy okazji zaczęłam męczyć Personel merytorycznie o personelową branżę  - i efektem ubocznym podnoszenia poziomu wiedzy było odkrycie, że nasi rodzice sie znali! Kiedyś dawno, ale jednak. Personel z kilkoma moimi kuzynami też.  Sezon wakacyjn

Ech, gdzie ten rozum...

Małżonek szanowny, Skorupiakiem zwany, jakiś czas temu odkrył rower. Przypomniał sobie, jakie to fajne i teraz wszędzie jeździ jednośladem, do pracy też.  Dzisiaj wracał stęskniony za najukochańszą połowicą (czyli mną, jakby sie kto pytał), śmigając sobie z górki po ścieżce rowerowej. Obok ścieżki , na chodniczku, rezydowała Mamusia z Potomkiem. Oceniwszy na oko sytuację Skorupiak uznał, że jest  w miarę bezpiecznie - chodnik od ścieżki oddzielony trawniczkiem i jeszcze dodatkowo niskim żywopłotem z ligustru - tak, żeby sie komuś nie przegapiło, że lezie juz po trawie. Mamusia stoi nad Potomkiem, więc powinna mieć na niego oko, jakby miał głupie pomysły. I ta właśnie ocena sytuacji okazała sie Wielką Pomyłką.  Dzieć przelazł przez trawniczek. Mamusia nic, nawija w komórkę. Dzieć przelazł przez liguster, dość sprawnie i szybko - a że całość, łącznie z trawniczkiem ma tam może z metr szerokości, nie zajęło mu to dużo czasu. Małe potomki bywają nadspodziewanie szybkie.  W tej sytua

niepotrzebny stres

Pół roku temu w przedszkolu pani psycholog z jakiegoś powodu kazał a Pytonowi pójść do logopedy w poradni. Powodu juz sama nie pamiętała, znalazła tylko własną notatkę w karcie. Poszliśmy. Pani logopeda nadziała młodzieńcowi słuchawki przypominające te używane przez robotników obsługujących młot pneumatyczny i zaserwowała Bardzo Mądre Testy. Z testów wyszło, że pan Piotr jest na lewe ucho nieco głuchawy i kazała zgłosić sie do Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu w Kajetanach. Byliśmy dziś. Ja cała w strachu - zostaliśmy uprzedzeni, zę to cały dzień wyjęty z życiorysu, bo sie gania na testy, badania, do lekarza - wszystko hurtem. Bardzo sensownie, tylko w moim obecnym stanie taki maraton brzmi koszmarnie. Ale trudno, trzeba to trzeba. Jedziemy. Na miejscu - Francja-elegancja, faktycznie poziom europejski. W rejestracji od razu fru! i z drukareczki wylatuje karta papierowa z kompletem danych, z sąsiedniej - plastikowa magnetyczna z Super Ważnymi  Danymi Medycznymi (zapewne) i n

Prośba

KOCHAAANI MOI!   (Ciekawe, kto rozpozna, skąd ten tekst? uwielbiam takie zagadki literackie. Dodam, że ten autor był juz cytowany gdzieś na blogu - chociaż bardzo dawno). No, to można przejść do meritum. Otóż chciałabym prosić bardzo o nieciumkanie do mnie  - czy to ustnie, czy pisemnie. Dostaję drgawek, jak słyszę słowa takie jak "dzidziuś" albo, jeszcze gorzej "dzieciątko". Ciśnienie mi natychmiast skacze, a to niezdrowe.  Nie znoszę takiego ciapciolenia, a jeszcze bardziej wkurza mnie seplenienie. Nie mam nic przeciwko zdrobnieniom normalnych słów ( bo w końcu stopa o długości 5 cm to faktycznie nic innego, jak stópka, prawda?) byle w rozsądnej ilości. Za to NIENAWIDZĘ jak ktoś mówi o "maciupcich nóziach i ślićnych rąciuniach". Albo coś w ten deseń.  Jak Piotrek był mały, udało mi sie obrazić parę osób na ulicy, gdy atakowały mnie z takimi właśnie ciapciatymi zachwytami - mówiłam krótko, że dziecko jest inteligentne i  rozumie, jak sie mówi normaln

słaba jestem jak kot

I to nie nasz Czort, tylko ledwo narodzony kociak. stwierdziłam, że mam kompletnie dość leżenia w łóżku i chcę pójść na spacer. Chłopaki chętnie podchwyciły pomysł i poszliśmy. Trasa była krótka, wokół kilku okolicznych bloków i kawałka zielonego. A ja ledwo dopełzłam do domu. Po czym zrezygnowałam z kolacji i padłam do łóżka. Wkurzający stan, jak po grypie. Czuję sie bardzo silna, póki leżę w łóżku, jak wstanę, to mi złudzenia mijają natychmiast. Nie ma to jak uroki ciąży.

1/3

Ufff.... Lżej i spokojniej. Po dotychczasowych jazdach i prawie trzech tygodniach leżenia w łóżku odetchnęliśmy dzisiaj solidnie. Badania w porządku. Serducho bije jak należy, przezierność karkowa prawidłowa,  zastawka trójdzielna i cała reszta też zgodnie z zaleceniami. I trymestr sie kończy. Teraz jeszcze rozmowa z Pytonem dziś po przedszkolu - należy go poinformować, że pod koniec stycznia pojawi się rodzeństwo. I niech tylko spróbuje marudzić - tak się domagał od trzech lat, to teraz będzie miał.   PS. Nie spróbował. Pyszczek miał tak szczęśliwy, że prawie świecił własnym światłem. I śpiewał z radości zamiast mówić, a to już najwyższy stopień ekstazy u niego :). Ale jeszcze wszystko przed nami, zobaczymy, co bedzie, jak maluch zacznie płakać w nocy i zajmować mnóstwo czasu. Albo włazić w klocki.

wściekłam sie

Szlag mnie trafił dziś przepotężny.  A to za sprawą proboszcza parafii św. Katarzyny w Warszawie. Mojej byłej zresztą, do której przez wiele lat chodziłam, nawet, gdy przestała juz być tą urzędową. Otóż ksiądz proboszcz wyraził zgodę na powieszenie na płocie okalającym tereny należące do parafii plakatów antyaborcyjnych przedstawiających rozkawałkowane fragmenty płodów. Plakaty wiszą w sposób doskonale widoczny dla wszystkich przejeżdżających Doliną Służewiecką. Czyli również dzieci.  Zdecydowanie nie życzę sobie, żeby Pyton był narażany na oglądanie takich okropieństw. Nie mam ochoty potem słuchać jego płaczu przez sen, uspokajać lęków, tłumaczyć, o co w tym chodzi. Uważam, że jest na to dużo za mały, kwestię edukacji seksualnej mojego syna chcę prowadzić po swojemu (i głowę dam, że wie już w tej chwili więcej, niż niejeden dwunastolatek - bo nie uważam za słuszne chowania głowy w piasek na ten temat).  Nie zgadzam się na to, żeby ktoś nachalnie i w sposób absolutnie przeze mnie

telefony

dzwonią ostatnio systematycznie. Najczęściej dokładnie wtedy, kiedy zaczyna mi sie przypalać obiad, właśnie zasypiam, odstawiłam słuchawkę do bazy, żeby sie naładowała albo przynajmniej korzystam z toalety. Innymi słowy - gdy jest mi to wybitnie nie na rękę. lecę wtedy odebrać - tak już mam, żę nie umiem tego zlekceważyć. Klnę pod nosem, ale może to coś waznego.... I najczęściej - w 9 przypadkach na 10 słyszę zaproszenie na badanie super-hiper-specjalistycznym aparatem, co to gwiżdże, chodzi, dzieci rodzi. Albo na pokaz z degustacją ekskluzywnych garnków (to nie jest mój lapsus, dokładnie tak zachęcała mnie pewna pani przez telefon). Albo przynajmniej propozycję zmiany taryfy telefonicznej.  Słowem - coś, co mnie kompletnie nie interesuje. W super-hiper-aparaty nie wierzę, garnków mam tyle, ile potrzebuję, a moja taryfa telefoniczna całkowicie mnie satysfakcjonuje. Jak mogę sobie bezboleśnie i za darmochę pogadać z koleżanką w Stanach, nie wspominając już o wszystkich Krewnych-I-Zn

wskaźnik diagnostyczny

Od dwóch tygodni jestem uziemiona w łóżku. Najpierw było całkiem źle, teraz jest lepiej, idzie ku dobremu, ale konkrety będą po następnych badaniach.  Skorupiak szaleje, martwi sie o mnie bardzo, skacze, przynosi wszystko, o co poproszę, dba o dom, zajmuje sie Pytonem i robi tysiąc innych rzeczy.  Oczywiście martwienie sie o mnie zajmuje mu najwięcej energii. PYta, czy wszystko w porządku, szuka wszelkich niepokojących objawów. Jednym z istotnych wskaźników mojego stanu jest Czort.  Gdy było źle, na początku, nasz wiecznie włóczący się kot wychodził rano na krótką inspekcję włości, po czym wracał, układał sie przy moim boku i zaczynał mruczeć.  Leżał tak przez cały dzień, wieczorem znowu tylko wychodził na krótki spacer. Gdy sytuacja zaczęła sie poprawiać - uznał, że nie jest to już potrzebne. Włóczy się jak dawniej, do mnie przyjdzie czasem i tylko na wyraźne zaproszenie.  Skorupiak przyjął to z ulgą - o ile moje deklaracje, zę czuję się dobrze i nic niepokojącego nie widać, pr

"Medycyna moja miłość"

Jak juz wcześniej pisałam, obok łóżka mam stos książek. Może jednorazowo nie jest on wielki (żeby nie zleciało z hukiem na podłogę), ale zmienny i  przewija sie tam dużo różności.  Między innymi dopadłam książkę profesora Jacka Imieli "Medycyna moja miłość". Rzuciłam się na to od razu. Nazwisko profesora znam od lat - dwukrotnie dokonał cudu wyciągając z grobu jedną z najbliższych mi osób. Zrobił to na tyle skutecznie, że mimo ponurych szacunków - no, pół roku życia to wszystko - te pół roku trwa już trzydzieści lat. I oby tak dalej.  Książkę czytałam bezpośrednio po "Szarej godzinie" i od razu uderzyła mnie jedna różnica. Język. U Kucówny - niosący jak łagodna fala, jedwabisty, delikatny. Tu - szorstki, chropawy - tą chropawością człowieka, który mówi to, co ma do powiedzenia, krótko, treściwie, bez zbędnych dodatków, na które szkoda czasu. Ale zawsze uważając, żeby nie skrzywdzić, nie zranić.  Cechą wspólną było widzenie drugiego człowieka -  nie jego wątroby

kto tu śpi?

Wśród różnych innych, mniej lub bardziej wkurzających ograniczeń, zakazano mi noszenia.  Leżę w łóżku, czytam, głaszczę kota (ostatnio mniej, bo przestał sie wylegiwać obok i znowu włóczy po okolicy. Na wszelki wypadek traktuję to jako dobry znak, bo jak było źle, to leżał twardo obok i pilnował, teraz widocznie uznał, że dobrze jest i nie ma po co.) Oknem na świat jest komputer.  Mam elegancki stoliczek śniadaniowy na łóżko, na którym urzęduje ów sprzęt pierwszej potrzeby.  Ale czasem trzeba spod niego wyleźć. Mogę go przesunąć -po łóżku, podkurczyć nogi i sie wysunąć spod spodu, albo normalnie podnieść i przestawić obok. Drugi sposób jest łatwiejszy (zwłaszcza, jesli w nogach łózka zalega pies, kot, albo dzieć. Jest tylko jeden problem - całośc waży znacznie więcej, niz mi wolno podnosić. I Skorupiak dostaje wtedy szału. Dzisiaj mnie nalkrył na tym niecnym przestępstwie. Popatrzył na mnie z potępieniem. - I co ja widziałem? Kto podniósł tego laptopa? - Jaaaa????? - otworzyłam

jak uszczęśliwić dziecko

Pyton dostał prezent od mojego brata. Kuchenny minutnik, taką cytrynkę. Uszkodzony. Z informacją, zę może go sobie rozkręcać do woli, bo i tak nie działa. Wyciągnął komplet śrubokrętów i rozkłada na części. Cieszy się jak świnka w błocie, zabawę ma przednią.  Rozkręca, wyjmuje śrubki, ogląda mechanizm. Jak łatwo sprawić radość takiemu typkowi. 

podstawowe umiejętności

W związku z rumieniem zakaźnym w przedszkolu Pyton został dziś w domu. Musiałam mu znaleźć jakieś zajęcie, bo nie ma mowy, żęby siedział i gapił sie w ekran, a na rower nie pójdzie w taki upał.  Wymyśliłam. Poukładamy puzzla. Pyton zaakceptował, wybrał sobie takiego, który mu sie podobał. NIe jest to mój ulubiony, jakieś dzikie fantasy, do tego ktoś, kto rysował te konie biegnące w basenie (!) przez nawę główną jakiegoś kościoła (!!) pozbawionego dachu(!!!) nie doliczył sie nóg i jest ich zdecydowanie niewłaściwa ilość. Ale co tam, poukładać można. Musiałam jeszcze gdzieś zadzwonić, więc poprosiłam go, żeby zaczął beze mnie. - Muszę??? - Nie musisz, kochanie, po prostu myslałam, że będziesz chciał zacząć sam. Ale nie ma takiego obowiązku. - A to ja zacznę, zobaczysz, że umiem sam sortować ramki! - Wierm, żę umiesz, kochanie, przecież już wielokrotnie widziałam! - No.  I jak sie wyprowadzę, jak będe już duży, to będe umiał sam układac puzzle, a moi koledzy nie. Nie ma to jak o

trafi mnie

U Pytona w przedszkolu zastępczym stwierdzono rumień zakaźny. Co prawda dziecko  przestało chodzić w piątek, a Pyton zaczął w poniedziałek, ale i tam mam cykora, bo potrzebne mi to jak dziura w moście w tej chwili.  Do tego informacji nie byli łaskawi przekazać, dopiero jak Skorupiak wypatrzyl to gdzies w jakimś kącie, to sie przyznali - i to bynajmniej nie od razu, że na początku czerwca coś było. Wczoraj powiedziałam, jaki jest mój stan zdrowia i czemu sie tego boję, to dziś zadzwonili, że od poniedziałku wiedzą, że było jeszcze jedno. Ale wczoraj (czyli w środę) pani wice rozmawiając ze mną nie pisnęła ani słowem.... Szlag by to trafił, idę do lekarza od chorób zakaźnych, zobaczymy, co powie. Jesli trzeba będzie młodego zabrać z przedszkola, to nie wiem, jak sobie to zorganizujemy.... Krótko mówiąc - jak nie urok to przemarsz wojsk radzieckich.

głód

jest prawie 23, a ja jestem głodna.  I to wcale nie dlatego, że nie jadłam kolacji. Wszystko przez ten upał. Nie mam weny na konkret, wolę lekkie zupki, albo - tak jak wczoraj i dziś - duszonego kabaczka.  Kanapki - też delikatne, najchętniej z samym pomidorem. Czyli - głównie bezmięsne. W kabaczku co prawda trochę kiełbasy sie poniewiera, ale nie za dużo.  I tu jest pies pogrzebany. już kiedyś to przerabiałam - też latem, w upały niesłużące cięższemu jedzeniu. I po jakimś czasie na zieleninie mogłam zjeść wiadro sałatki najukochańszej, a wciąż byłam głodna.  W końcu zebrałam do kupy powyższe fakty i zjadłam sobie uczciwy plaster kiełbasy. Pomogło, jak ręką odjął. Z całym szacunkiem dla wegetarian i ich poglądów, to nie dla mnie. Jestem prymitywnym mięsożercą i tak pozostanie na wieki. Jutro na obiad będzie kurczak z rożna.

operatywny

Nasz syn da sobie radę w życiu. Jak czegoś chce, to potrafi to załatwić, wynegocjować. Oczywiście, czasem próbuje również wymusić wrzaskiem, ale ponieważ ta metoda jest stuprocentowo nieskuteczna, to jednak powoli przechodzi w stronę negocjacji. Tym razem mnie zastrzelił kompletnie. Któregoś dnia mama poinformowąła mnie, że Pyton uzgodnił z nią urządzenie jego imienin u nich - "bo wy macie większe mieszkanie". Czyli prośba z uzasadnieniem, tak, jak go uczyliśmy.  Okazało sie, że ma już przemyślaną listę gości ( na szczęście niezbyt długa i tylko dorośli, których bardzo lubi).  I wszystko pięknie, tylko normalnie jednak ja o tym coś wiem ( i często wstępnie uzgadniam z mamą ramowy zarys, a potem wysyłam młodego, niech ćwiczy sztukę przekonywania). A tu nic, zero, całkowita niespodzianka. Niespodzianka była mi  - jak sie potem okazało - niezmiernie na rękę, gdyż na tydzień przed imieninami zostałam zapakowana przez lekarza do łóżka, a od wtorku zaległam w szpitalu. I nik

podmienione dziecko

za oknem burza. Piękna, grzmiąca, potężna. Nie wszyscy w domu sie zachwycają, całę łóżko mi skacze od psiego dygotania. Biedna morda nie znosi huków i burza jest dla niej koszmarnym stresem. Pyton już leży w łóżku i co chwile wrzeszczy ze swojego pokoju. Nie, nie wrzeszczy ze strachu. Nic z tych rzeczy. Wrzeszczy z zachwytu, komentuje kolejne błyskawice. Poprosił, żeby mu odsłonić okno, przeniósł poduszkę na drugi koniec łóżka żeby mieć lepszy widok i podziwia. A ja pamiętam, jak kiedyś w czasie burzy był ciężko przerażony. Przyszłam wtedy, położyłam sie obok niego, pogadałam, przeczytałam chyba książeczkę o Franklinie, który też bał sie burzy - i zaczęliśmy oglądać błyskawice razem.  Spodobało się.  Teraz burza to dla niego frajda, fantastyczny spektakl. Reakcja skrajnie odmienna od tej wcześniejszej. Inne dziecko? A ja myślę sobie - jak niewiele trzeba, żeby oswoić dziecięce lęki. Najpierw posłuchać, a potem po prostu być razem.... Tylko dlaczego w takim razie tak wielu rodzi

mniam....

Zaczyna sie sezon kabaczkowy. Dziś wreszcie zrobiłam (no dobrze, zrobiliśmy ze Skorupiakiem, przecież by mnie zamordował, gdybym ośmieliła sie sama podnieść garnek z wodą na ziemniaki) moje ukochane danie  - kabaczka duszonego z pomidorami, cebulą i jakąś kiełbasą. Proste jak konstrukcja młotka, robi sie błyskawicznie - a ja mogę to wsysać w ilościach hurtowych.  do tego jeszcze młode ziemniaczki z koperkiem (duuużo koperku) - i trawię sobie teraz niczym obżarty pyton, albo inny boa.

oswoić lęk

Pyton w piątek zakończył definitywnie edukację w przedszkolu, do którego biegł z radością przez ostatnie trzy lata prawie codziennie (gdyby mógł, to by nie robił wyjątków w soboty i niedziele, ale niestety sie nie dało). Od dziś chodzi na dyżur. Do tego samego przedszkola, co w zeszłym roku. Fajne było niedaleko, był zadowolony. A dziś rano - rozpacz. Ja nie pójdę, ja nie chcę, mama zadzwoń, żę mnie wypisujesz. Skorupiak poirytowany - on rano rzadko bywa przytomny, a z racji mojego uziemienia poranne czynności spadły na niego. W związku z powyzszym ma znacznie niej cierpliwości niż normalnie do ryczącego Pytona. Wygramoliłam sie z łóżka, przytuliłam. Zapytałam o co chodzi. "Bo ja nie chcę iiiiść!" zawył syn ukochany. Pogadaliśmy trochę, poprzytulałam, obserwując jednym okiem zaciskające sie szczęki Skorupiaka. Zaproponowałam, że zawiozę samochodem - ja sie nie piszę na takie piesze wycieczki, za daleko jak na jednostkę, której kazali leżeć. Zapytałam, czy będzie lepiej,