Co roku jesienią w domu pojawiają sie orzechy w ilościach prawie przemysłowych. Cóż, zbieractwo dzieci mają we krwi po mamusi, a jak przed domem rośnie kilka drzew, w tym co najmniej dwa jacki - to te wielkie, prawie jak kiwi co najmniej, to nie należy sie dziwić, że z każdego wyjścia dokądkolwiek wracamy z kieszeniami mniej lub bardziej pełnymi orzechów. Dotąd podział zadań był taki, że my je zbieraliśmy, a łuskała Mi. Teraz - cóż, przejęłam pałeczkę (a raczej nóż) i łuskam. Łuskam, łuskam a końca mnie widać. Dzisiaj wreszcie zobaczyłam szanse na zakończenie wiewiórkowania. Siedzi sobie matka zadowolona w kuchni i pociągając nosem (jako że zakatarzona jest solidnie) rozłupuje kolejne okrągłe kulki. Odlicza pozostałe w koszyku - 20, 10.... W tym momencie do domu powrócił Skorupiak. I postawił mi w koszyku torbę pełną orzechów! Normalnie zagotowałam się! ja tu sobie kończę robotę, ostatnie odciski na paluszkach robię a on tak!!!! A ten z rozbrajającym uśmiechem mówi, że