Posty

Wyświetlanie postów z marzec, 2012

obelga 110

Piotrek czasem się wkurza. Ludzka rzecz. Wkurza się również na matkę - od czasu do czasu, zwłaszcza, jak się domaga posłania łóżka. Też zrozumiałe. Wymyśla mi wtedy - jak potrafi. Przeważnie warzywnie, słyszę, ze jestem zgniłym kartoflem na przykład.  Ale ostatnio wypalił z  grubej rury: - Ty dziamgolecie!!!!!! Hmm.... Coś w tym jest, czasami faktycznie dziamgam. Pora sie poprawić. Ale skąd on wziął takie śliczne słowo?

sezon otwarty!!!

Skorupiak widział pierwszego w tym roku jeża :) Ja pewnie jeszcze poczekam - musiałabym wychodzić na wieczorne spacery z psem, ale na to jest mi stanowczo za zimno. Wolę poranne, zwłaszcza, ze i tak odprowadzam Pytona do przedszkola.  Ale już nie śpią :)

a tak jakoś...

Młody poszedł dziś do przedszkola, a ja odetchnęłam z ulgą.  W końcu nie byłoby niczym przyjemnym przesiedzenie najbliższych dwudziestu paru lat w pudle za morderstwo z premedytacją, a do tego jeszcze dzieciobójstwo. A na to sie zanosiło. Wszystko przez to, że Piotrek jak jest chory, to w stanie wskazującym na chorobe jest krótko. Może kaszleć, mieć gila do pasa, podwyższoną mieć temperaturę, być cały w kropki ospowe, a i tak przeważnie jest w świetnym humorze i chciałby do przedszkola. A matka wychodzi z siebie, staje obok i we dwie usiłują jakoś zająć znudzonego potwora. Tym razem też tak było, a jak sie doda jeszcze do tego moje podziębienie, to łatwo wydedukować, że z przyjemnością pozbyłam sie dziecka z domu. On też popędzil z radością do kolegów, z przedszkola nikt nie dzwonił, że mam natychmiast zabrać dziecko, bo przecież chore, więc tak jakby - dobrze jest.  A przynajmniej lepiej, bo ja nadal smarczę, ale też chyba jakby nieco mniej. A oże to moje pobożne życzenia. Swoją

bueeee...

Pyton zdrowszy, jutro idzie do przedszkola, bo inaczej go zamorduję. Za to - dla równowagi - ja jestem chorsza, katar mi nos zatyka, gardło drapie, w głowie szumi. I to bynajmniej nie rum.  I z treścią świata też niespecjalnie....*) Jak widać, nic w przyrodzie nie ginie tylko zmienia właściciela, wirusy też.  Wkurzające jest to o tyle, zę  w sobotę porzucam gospodarstwo i lece na jeden dzień do Poznania. I właśnie tego lotu sie trochę boję - a właściwie nie samego lotu, bo latać lubię, ale zmiany ciśnienia - jak mi zatka nos  i zatoki to na szkoleniu może mi mózg zamulić totalnie.... Dziś byłam u medycyny - przegląd gwarancyjny, zapowiedziany od dawna - ale przy okazji poprosiłam o coś na ten katar, bo wolałabym nie prezentować w sobotę wyników moich rozmyślań pociągając nosem co piętnaście sekund. mam nadzeję ze pomoże.... świństwo, że póki było ładnie, to młody sie do niczego nie nadawał, a jak może chodzić, to pogoda więdnie. Ale takie jest życie.... Kurczę, jeszcze do tego głup

kawał

postanowiłam dodać nową kategorię - kawały. Czasem usłyszę jakiś śliczny, a potem nie umiem tego zapamiętać, umyka zostawiając tylko wkurzające wrażenie, że było. W związku z tym będę sobie wrzucać w jedno miejsce te, które mi sie spodobają. Trzecioklasista wraca do domu  i wręcza ojcu swiadectwo. Ojciec przegląda je i pyta: - Możesz mi jakoś wytłumaczyć te jedynki i dwójki? A potomek spokojnie odpowiada: - To ty mi powiedz - geny czy wychowanie?

chorujemy nieco...

Taki piękny dzień sie dzisiaj zapowiadał. Wczoraj pogoda śliczna, wiec liczyła, ze i dziś będzie podobna. Rodzice zaprosili Pytona na nocowanie i dziś chcieli jechać całą trójką na działkę.  Ale  życie zweryfikowało te pomysły - zgodnie z zasadą, która głosi, że jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz Mu o swoich planach. Najppierw okazało się, że nie da sie dojechać do kościoła, do którego zamierzali - do zaprzyjaźnionego księdza, gdzieś na Solcu, na mszę dziecinną. Półmaraton Warszawski zablokował dojazd. No trudno, umówili sie z nami u Dominikanów. Po mszy wpadliśmy jeszcze do nich na chwilę, ale mlody już taki podejrzanie marudny zaczynał być. Normalnie jest wesolutki jak szczygiełek, wiecznie uśmiechnięty, tak że takie zachowanie natychmiast wzbudza wątpliwości. Do tego zakatarzony jest nieco - nie drastycznie, ale troszkę, od paru dni, my oboje zresztą też. Skorupiak bardziej, ja mniej. Tak czy inaczej, działka została skreślona, zwłaszcza, ze wiało nieprzyjemnie i chłodno był

taki zwykły wieczór...

Pyton juz w łóżku.  Poczytaliśmy sobie - teraz na tapecie jest Dr Dolittle, poprzytulaliśmy się. Młody tak fajnie sie mości  obok mnie. Czasem sie wtula kuprem, a czasem chciałby sie tak przytulić, ale równocześne móc na mnie patrzeć i gadać o najprzeróżniejszych sprawach.  Dzisiaj zaczął mnie przepytywać z historii. Czasem jest to klasówka z fizyki, biologii, geografii... czuję sie jak w szkole, nigdy nie wiem, o co i kiedy mnie zapytają, a ja musze sie wykazać przytomnością umysłu i udzielic w miarę sensownej odpowiedzi. W końcu zapowiedziałam koniec dnia. Mlody - jak to on, usilował jeszcze przeciągnąć. Stanęło na tym, że pójde powiesić pranie, a potem jeszcze do niego zajrzę. Stary numer, zawsze działa, bo jak skończę z praniem to on juz śpi, ale nie ma poczucia, ze został wyrolowany i porzucony.  Oczywiście zajrzałam -  pacta sunt servanda. Piotrek leżał zwinięty w kłębek. Obok - drugi kłębek, z mięciutkiego czarnego futerka. Usiadłam obok, głaszcząc oba kłębki. Ten czarny zac

woda

ostatnio trafilam na artykuł zachwalający warszawską kranówę. Autor tłumaczył entuzjastycznie, jaka ta woda jest wspaniała czysta i smaczna, o niebo lepsza od tego, co możemy sobie przywieźć w baniakiach (oczywiście brudnych i zasyfionych) ze źródełka oligoceńskiego. Był tak przekonujący, zę w pierwszym momencie przemknęło mi przez myśl, ze oże faktycznie dac sobie spokój z targaniem tych baniaków. W drugim - zaczęłam myśleć. To jak wiadomo, nieprzyzwyczajonym szkodzi i w ogóle może na początku nieco boleć, więc zaczynałam ostrożnie i powoli. Pierwsze pytanie, jakie mi przyszło do głowy - to stare rzymskie "cui bono?". Komu zależy, żeby ludzie przestali ganiać do źródełek? Zwykle najbardziej zależy temu, kto musi płacić - za utrzymanie tychże. Czyli chyba miasto. Właściciel filtrów. Autor artykułu długo rozwodził sie nad nowoczesnymi  i znakomicie działającymi filtrami warszawskimi, przypominał wyniki badań wody z nich wypływającej. Wszystko prawda, ale oprócz filtrów moz

reklamacja

Tak jak obiecałam w komentarzach do tej notk i - jest historia pewnej reklamacji. Załatwiona w sposób zdecydowanie satysfakcjonujący i w przyzwoitym tempie.  jakiś czas temu robiąc obiad otworzyłam słoik koncentratu pomidorowego Dawtony i na wierzchu znalazłam COŚ. Nie wiem, co to było, jakiś śmieć, choć nie wykluczam, że jakiś bardziej zeschnięty kawałek koncentratu im spadł z maszyny na wierzch. tak czy inaczej tego czegoś być nie powinno. Byłam o tyle zdziwiona, że z produktów Dawtony korzystam dość regularnie i je lubię - niezłe są, a do tego popieram polski przemysł, nie żadne tam koncerny wielkie.  Sprawdziłam datę przydatności jeszcze na wszelki wypadek, ale był świeży. No to obfotografowałam całość i wysłalam krótkiego maila wraz ze zdjeciem do firmy, po czym przysiadłam na ogonie i czekałam, co zrobią.  Wydarzenie miało miejsce w poprzednią sobotę. Uznałam, że dam im parę dni na reakcję, więc nabrałam powietrza i aż do czwartku grzecznie czekałam. Oddychając od czasu do cza

obiad bez pomysłu

Nie chciało mi sie robić obiadu. nie miałam pomysłu, nie miałam ochoty na jakiś nieśmiertelny zestaw typu mięso - ziemniaki - surówka.  Postanowiłam zrobic przegląd lodówki. Pierwsza w ręce wpadła mi papryka. I tu się zaczął wykluwać pomysł - zrobię faszerowaną paprykę. Czym faszerowaną? wszystkim, co znajdę. Znalazłam: kilka pieczarek cebulkę ząbek czosnku (znalazłam więcej, ale byłoby nie do zjedzenia, jakbym wrzuciła cały) kawałek selera kawałek pora resztkę podeschniętej kiełbasy cukinię (mniam, uwielbiam...) garść ryżu trochę czerwonej papryki - jedna była taka nieforemna, nie nadawała sie do faszerowania Poddusiłam to wszystko razem w szklance bulionu z kostki. Nadziałam przekrojone papryki, posypałam tarty żółtym serem i do piekarnika.  Pyszota..... Nie ma jak Kuchnia Na Winie - co sie nawinie, to do gara....

wyprawa do kina

Wyprawa była z dawna zaplanowana.  Jeszcze w styczniu Piotrek poinformował mnie, że zaprosił koleżankę z przedszkola do kina. Poparłam pomysł, zwłaszcza, ze to bardzo mila dziewczynka, z którą najprawdopodobniej będzie chodzil dalej do jednej klasy. Jakoś nam sie to kno odwlekało,najpierw były ferie, potem choroby, brak czasu, nie mogli sie dogadać, na co chcą iść - w końcu sie udało ustalić. Piotrek dał sie przekonać do Królewny Śnieżki - on chciał na Auta po raz nie wiem, który (nawet nie wiem, czy to jeszcze grają), ale w końcu uznał, ze jak zaprasza dziewczynę, to ona może wybrać film. Idziemy jutro. Seans na 10.30, więc z wrodzonego lenistwa postanowiłam zakupić bilety przez internet, żeby jutro nie stać w kolejce z dwoma brykaczami. Na stronie była informacja, żę Multikino ma min. w ofercie bilety rodzinne - po 17 zł. A przy rezerwacji  - tej opcji nie ma. Skorupiak złapał za słuchawkę i zadzwonił zapytać, co jest grane. Pan w informacji sie zdziwił, powiedział, że te rodzinn

głosownik

Piotrek nawija, zajęty sprzątaniem zabawek. - mamo, my siedzimy we czwórkę przy stoliku, z Mają Martynką  i Antosiem. I jeszcze jest głosownik. - Co jest, kochanie???? - zapytała skołowana matka - No przecież głosownik. - Aha. A co to jest, kochanie, ten głosownik? - Takie coś, gdzie sie wrzuca głosy. Przez chwilę miałam wizję pudełka, do którego można wrzucić czyjś głos ( w sensie dźwiękowym) i spowodować, że delikwent zamilknie przez jakiś czas. Pieściłam tę wizję w wyobraźni, zastanawiając sie już, skąd wziąć takie cudo, gdy dzieć mnie uświadomił: - No, jak robisz glosowanie, mamo! A to byłby taki znakomity pomysł.... Z tego wszystkiego zapomniałam zapytać po co im głosownik przy stole.

Praca

Obraz
Już wiem, czego mi brakuję. Muszę uzupełnić wykształcenie i znakomita praca moja!!!  

za mądre dla mnie...

Usiłuję zrozumieć, o co chodzi. Niby pojedynczo wszystkie słowa rozumiem, ale jako całość - kopletny bełkot.  Bełkot ów został zamieszczony jako komentarz do jakiejś mojej stareńkiej notki sprzed półtora roku. Jeżeli komuś uda sie pojąć intencje autora, to poproszę o instrukcje. Mnie zdecydowanie przerosło.   PS. Wyjaśniam tu, bo nie wszyscy zaglądają w koentarze: Usunęłam ten dziwny komentarz, gdyż był to niezbyt inteligentnie przygotowany spam reklamowy, a tego nie lubię. W związku z tym nie szukajcie go - bo nie znajdziecie ;)

Tytuł 111

Spacerujemy ostatnio na potęgę, aż nie mam czasu usiąść do bloga - po powrocie trzeba odskrobać Potomka z błota, dać kolację pilnując, by nie zasnął w trakcie i nie wpadł nosem do kubka,  wrzucić gościa do wanny, poczytać i nie zasnąć przy tym.  To ostatnie jest najtrudniejsze, całe szczęście, zę dziecię me wyrozumiałe jest i gdy widzi, żę matce zaczyna sie bełkotać przy czytaniu niczym po kilku piwach, to łaskawie stwierdza: - mama to możesz nie czytać dalej, jeśli jesteś zmęczona!  Kochane dziecko, jak nikt rozumie potrzeby duszy kobiecej. W tym przypadku mojej. A już potrzebę bliższego kontaktu z poduszką wyłapuje bezbłędnie. No i jak ja mam potem pisać? W sobotę łaziliśmy po lesie dwie i pół godziny. Dwie sarny przeleciały nam przed nosem przez ścieżkę, po czym popatrując od czasu do czasu na nas jednym okiem zajęły sie konsumpcją - w niewielkiej odległości od nas. Zastanawiałam sie przez chwile, czy mam sie cieszyć, że je dobrze widać, czy obrazić, że tak mnie olewają, ale wy

spacerek 112

jako sie rzekło w poprzedniej notce, wiosnę widać. Przynajmniej wczoraj było widać, patrząc na sprawę z dzisiejszej perspektywy to juz jakby mniej. Ale wczoraj było pięknie, jasno, bezwietrznie, ciepło i w ogóle wspaniale. Cud, miód i orzeszki normalnie. Postanowiłam wykorzystać sprzyjająca aurę i zabrać Pytona do lasu. W końcu blisko jest, pogoda taka że grzech zmarnować - jazda. Zmieniliśmy tylko buty - on włożył kalosze, ja - traktorki  i Skorupią kurtkę z goretexu i poszliśmy. Piotrek decydował o kierunku - na skrzyżowaniach to on wybierał trasę. Szliśmy sobie raźno słuchając różnych świergolących skowyrków - trudno było stwierdzić, co konkretnie drze dziób, bo  w gąszczu gałęzi po prostu nie dawało sie takiego dzioba namierzyć. Za to obejrzeliśmy rozwidloną sosnę, której jedno odgałęzienie sie złamało - tak mniej więcej na wysokości czterech metrów. I poleciało, ale nie do końca - zawisło na innych drzewach gdzieś nad ziemią. Wytłumaczyłam pytaczowi, że ten las to jest rezer