ciśnienie mi już spada, ale tak dla uczczenia rocznicy ślubu (czternastej zresztą - kiedy to przeleciało?) szybowało dość wysoko. Wszystko przez bałagan w świetlicy. Dzisiaj Pyton miał wrócić samodzielnie razem z kolegą. Mają stosowne wpisy w dzienniczkach, z podaną godziną. U nas odrabiają lekcje, po czym odstawiam ich na judo. Gdy nie było ich 15 minut po terminie, spakowałam Grzechotnika w chustę i poszłam. Po drodze stwierdziłam jeszcze obecność roweru kolegi w szkolnym stojaku. Na miejscu okazało się, że ich grupa została podzielona i rozparcelowana. Chłopaki oczywiście osobno, do tego Pyton w sali zerówkowiczów, bez domofonu. Trzeba pójść osobiście. Co mi tam, w końcu to tylko trochę schodów, co to dla mnie, prawda? Poszłam i się zagotowałam, bo mi dziewczyna mówi, że ona dostała z głównej świetlicy info, iż Piotra ma puścić o 15.30! Czyli kwadrans później, niż mają wpisane. Dodam, że z domu do szkoły idzie się wolnym krokiem dwie minuty. W drugą stronę zapewne tyle samo....